3. Guardian Angel.

Dzień mijał za dniem. Wrzesień zaczął się na dobre. Słońce przyjemnie ogrzewało irlandzkie klify, dlatego Jimmy z zadowoleniem, spędzał tam długie godziny. Do pensjonatu zaglądał tylko na posiłki i sen. Potem jednak wracał w swoje wybrane miejsce, o którym wiedział tylko on. Znalazł go przypadkowo, gdy przechadzał się linią klifów. Nieduży skrawek soczystej trawy schowany za krzakami, w który zapewne nikt nie chciał się zapuszczać. Miał z tego miejsca idealny widok na irlandzkie morze. Nie mógł wyjść z podziwu, gdy pewnego dnia został, by podziwiać słońce, które chowało się za horyzont. Te barwy, szum fal i czyste powietrze. Czego człowiek mógłby chcieć więcej? Jednak Jimmy chciał czegoś więcej, czegoś mocniejszego, głębszego. Czegoś, co wybudzi go ze snu, w którym się znajdował. Nie chciał już trwać w odrętwieniu, które panoszyło się po jego sercu. Chciał czuć.. Chciał żyć.. Chciał być szczęśliwy.. Czy wymagał za wiele?

Tego dnia postanowił poćwiczyć piosenki, które wykonywał z rodzeństwem, a które miały znaleźć się na płycie. Chciał odbębnić to jak najszybciej, więc doszedł do wniosku, że wyćwiczy sobie swoją interpretację i wtedy pójdzie mu lepiej. Nie czuł jednak satysfakcji ze śpiewanych piosenek. Ciągle coś mu nie pasowało, co powodowało u niego irytację. Im bardziej się starał, tym bardziej chciał rzucić tym wszystkim w cholerę, a gitarę rozwalić na drzewie, o które akurat był oparty. Czuł się wyprany z jakichkolwiek pozytywnych uczuć. Nie miał pojęcia, co się z nim dzieje. Nie miał pojęcia, gdzie i kiedy zatracił radość z tego co robił od najmłodszych lat. Przecież to było jego życie, to był jego sens. Dlaczego więc nie czuł tego, co kiedyś, gdy z jego ust płynęła melodia ubrana w słowa? Teraz te słowa zdawały mu się być niedorzeczne, bez wyrazu.

Ostatni raz przesunął palcami po strunach, przetarł zmęczoną twarz i odłożył gitarę. Robił to wszystko na siłę, wbrew sobie, wbrew temu co czuł. Może naprawdę powinien odpuścić sobie śpiewanie? Zająć się czymś innym? Może to znak, że jego muzyczna kariera dobiegła końca? Zajmował się tym przecież od wieki wieków. Może w końcu się wypalił? Miał 30 lat do cholery, a jedynie na czym się znał to śpiewanie. Co miałby robić innego?

Ze zrezygnowaniem poskładał kartki, zabrał gitarę i wolnym krokiem udał się do hotelu. Już z daleka dobiegał go odgłos radosnego śmiechu. Przystanął w bezpiecznej odległości i przyglądał się dwóm kobietom, które przenosiły skrzynki z ziemią. Były brudne, włosy miały w nieładzie, ale za to szczęście które od nich biło, było nie do opisania. Nawet z tej odległości można było dostrzec, że świetnie się dogadują. Człowiekowi od razu robiło się milej na sercu widząc taki obrazek. Zazdrościł, a jednocześnie czuł żal, że on nie może mieć takiego kontaktu z rodziną.

Gdy jego mama odeszła, miał zaledwie 11 lat. Wszyscy przeżywali to na swój sposób, on również. Bardzo tęsknił za mamą. Za jej czułym spojrzeniem, za tym że zawsze go broniła, gdy coś nabroił. A robił to często, bo taki już był. Wszędzie go było pełno. Wszędzie musiał wejść, wszystko zobaczyć. Ciekawski życia, a co za tym idzie, również kłopotów. Mógłby nawet śmiało stwierdzić, że kłopot to jego drugie imię. Gdzie coś się stało, było wiadomo, że zamieszany jest w to Jimmy. Wybita szyba w kuchni? Siniak pod okiem Joeya? Złamana ręka Paddiego? Nie trzeba było zgadywać kto jest temu winien. Zawsze padało jedno imię – Jimmy. Z początku czuł się jakby był gorszy od rodzeństwa, jakby przynosił wszystkim pecha. Z wiekiem jednak mu przechodziło, nie zwracał już tak bardzo uwagi na docinki rodzeństwa. Na jakiekolwiek wyrzuty wzruszał ramionami. Stał się obojętny… Stał się zimny…

– Drogie panie.- skłonił się teatralnie.- Co Was tak bawi w to wrześniowe popołudnie?- oparł się o ścianę domu.

– Nic drogi panie.- podjęła ton Barbara, odkładając skrzynkę na ziemię.- Mamy tak piękny wrzesień, że nie wart jest smutku, nieprawdaż?

– Prawdaż.- skinął z uśmiechem.- Może mógłbym pomóc? Te skrzynki nie wyglądają na lekkie.

– Oh nie trzeba. Już i tak prawie kończymy.- przeniósł swój wzrok na Enę, która klęczała ozdabiając rabatkę kwiatkami. Była ubrana w jeansowe ogrodniczki i białą koszulkę. Rude loki upięte miała wysoko na głowie. Jej piegowate policzki były słodko zaróżowione z wysiłku. Wyglądała jak nastolatka. Chociaż w sumie chyba nią była? Nie wiedział ile dokładnie miała lat, ale więcej niż 20 by jej nie dał.

– Czy byłabyś zła, gdybym skorzystał z kuchni? Potrzebuję kawy.

– Zaraz zrobię.- Barbara pośpiesznie zaczęła wycierać brudne dłonie do ścierki.

– Barbaro, ja naprawdę potrafię obsługiwać czajnik.- posłał jej uspokajający uśmiech.- Jeśli chcesz Tobie również zrobię.

– Z dwóch łyżeczek, bez dodatków.

– A dla ciebie młoda damo?- Ena posłała mu zaskoczone spojrzenie.- Herbatka? Soczek?- zakpił.

– Nie, dzięki.- bąknęła pod nosem.

„No, no Jimmy jeszcze potrafisz być kulturalny” zaśmiał się pod nosem. Barbara wyzwalała w nim pozytywne odczucia. Przypominała mu jego matkę. Była otwarta, opiekuńcza, troskliwa. Nie oceniała go, nie szufladkowała. Brakowało mu takiej osoby. Niby miał rodzeństwo. Niby mógł się do nich zwrócić o poradę, ale jednak oni go za dobrze znali. Potrzebował świeżego spojrzenia, bezstronnego. Tylko czy mógł zaufać jej na tyle, by sprzedać swoją duszę?

Ena z niedowierzaniem patrzyła za znikającym w domu mężczyzną. Co się spotykali, on robił coś, co wywoływało w niej irytację. Poza tym panoszył się tutaj, jak u siebie. I ten przesłodzony głosik w stronę jej mamy. Mogłaby śmiało stwierdzić, że z nią flirtował. Jeszcze by tego jej brakowało! Na samą myśl się wzdrygnęła. Tego by nie przeżyła. On i jej mama? To niedorzeczne. Chociaż może on wolał starsze? Nie, nie, nie. Mógł sobie woleć, ale nie jej mamę. Co to, to nie.

Poza tym pocałował ją. Dalej zachodziła w głowę dlaczego to zrobił. Jaki miał w tym cel? Z jednej strony ją to denerwowało z drugiej zaś ciekawiło. Tak jak sam James. Teraz wreszcie wiedziała kim był i gdzie go widziała. Odnalazła starą gazetę, w czeluściach swojej szafy, w której był artykuł o jego rodzeństwie. Bardzo licznym jak się okazało. James Victor Kelly, urodzony 18 lutego 1971 roku w Hiszpanii. Był starszy od niej o 10 lat, ale po jego zmęczonej twarzy dodałaby mu jeszcze dobrych parę lat. Był naprawdę aroganckim, irytującym dupkiem, ale w jakiś sposób ją intrygował. Od momentu gdy się poznali zachodziła w głowę po co tutaj przyjechał? Odwiedzić stare kąty? Mieszkał gdzieś tu niedaleko, ale przecież się wyprowadzili. Czego więc tutaj szukał? Przed czym uciekał? I dlaczego zachowywał się jak skończony kretyn?

Z westchnieniem wsadziła w ziemię ostatnią roślinkę. Radość z sadzenia kwiatków, prysnęła jak bańka mydlana. A tak dobrze zapowiadało się to popołudnie. Chciała je spędzić z mamą, przy czymś co bardzo lubiły wspólnie robić. Tak mało miały dla siebie czasu. Ciągle były w ruchu, ciągle coś robiły. Niby razem, jednak osobno. Była już tym zmęczona. Chciała się jedynie zrelaksować, ale ten typ jej to uniemożliwił.

– Jeżeli na dzisiaj skończyłyśmy, to skoczę do miasteczka.- wstała z ziemi i otrzepała ogrodniczki. Lubiła je i pomimo, że były już znoszone nie potrafiła ich wyrzucić.

– Wrócisz przed kolacją?

– Jak zwykle mamo.- dała Barbarze buziaka i poszła za dom, gdzie znajdował się jej rower. Jasnozielony, miejski rower z białym koszykiem z przodu. Prezent od ojca na 18 urodziny.

Czuła wyrzuty sumienia, bo dawno nie odwiedzała ojca. Ale po ostatniej pijackiej awanturze jaką jej urządził, gdy wyciągała jego pijacką dupę z baru, nie miała na to ochoty. Ile razy miała wysłuchiwać jednego i tego samego? Że to jej wina, że Lavene nie żyje. Przecież dobrze o tym wiedziała, nie musiał jej o tym przypominać. Będzie miała ją na sumieniu do końca życia.

Odgoniła złe myśli i oparła rower o ścianę domu. Wbiegła do środka i zamknęła się w pokoju. Zrzuciła brudne ubrania, wrzucając je do kosza i wyciągając czyste z szafki, prędko je ubrała. Włosy rozpuściła i palcami przeczesała sterczące loki. Było po 16, więc nie miała za dużo czasu. O 17.30 zaczynała się msza, a chciała spotkać się z księdzem Davisem. Obiecała mu przecież ostatnio, że wpadnie porozmawiać. Podobno miał dla niej propozycję nie do odrzucenia. Była ciekawa, co ten zwariowany ksiądz znów wymyślił.

Ksiądz Arthur Davis był starszym, siwiejącym już mężczyzną, o okrągłej posturze. Miał doskonałe podejście do dzieci i młodzieży, a w miasteczku nie znalazłaby się ani jedna osoba, która by nie darzyła tego księdza sympatią oraz szacunkiem. Był jak dziadek, którego każdy ubóstwiał. Nieważne czy ktoś chodził na msze czy nie, zawsze wyciągał do każdego pomocną dłoń. To w dużej mierze dzięki niemu stanęły z mamą na równe nogi. To dzięki niemu miały dach nad głową i prowadziły pensjonat. Była, jest i będzie mu wdzięczna do końca życia, za to co dla nich zrobił.

Weszła do murowanego kościoła i mocząc palce w wodzie święconej wykonała znak krzyża. Lubiła to miejsce. Miało w sobie jakąś magię. Przez duże, witrażowe okna wpadały kolorowe promienie słońca, ozdabiając sobą przykurzone, kremowe ściany. Wiszące na bocznych ścianach drewniane płaskorzeźby, przedstawiały drogę krzyżową Jezusa. Ołtarz tworzyły trzy, ogromne, witrażowe okna, które przedstawiały Matkę Boską. A na środku stał stół, przykryty śnieżnobiałym obrusem. Z tyłu kościoła, nad wejściem, znajdował się chór. To tam przesiadywała długie godziny. Grała na kościelnych organach i wypełniała to wnętrze swoim śpiewem. Dzięki świetnej akustyce, jej głos docierał do każdego zakamarka, przemawiał do jej duszy.

– Już myślałem, że mnie nie odwiedzisz, Dziecino.- Ena spojrzała w górę, skąd dochodził cichy, głęboki głos księdza. Uśmiechnęła się.- Wejdź tu.

Zrobiła to o co poprosił. Weszła po skrzypiących, drewnianych schodach i po chwili siedziała obok niego na małej ławce stojącej przy organach. Zapisywał coś na białej kartce. Gdy skończył, posłał jej swój urokliwy uśmiech. Wiedziała, że coś kombinuje.

– Na jaki pomysł ksiądz znowu wpadł?

– Jak to znowu?

– Zawsze gdy ksiądz na coś wpadnie robi ten swój uśmieszek.

– Uśmieszek?- zachichotał.- Mam dla Ciebie propozycję.

– I już zaczynam się bać.- zmarkotniała.

– Ena.- zakrył jej dłoń swoją.- Zawsze lubiłaś tu przychodzić, śpiewałaś i grałaś na mszach. Po śmierci Lavene przestałaś to robić i widzę, że jakaś cząstka ciebie zgasła. Wątpię żeby twoja siostra to pochwalała.

– Do czego ksiądz zmierza?

– Chciałbym żebyś do tego wróciła. Chciałbym żebyś znowu śpiewała.

– Wie ksiądz, że to niemożliwe.- westchnęła.- Nie potrafię ot tak do tego wrócić. Już nie czuję w tym radości.

– Lavene uwielbiała gdy śpiewałaś.- zapatrzył się na organy.- Chociaż była mała, miała już swój rozumek. Zawsze powtarzała, że Bóg obdarował Cię ogromnym darem. Że twój śpiew ją uszczęśliwia i nie chciałaby żebyś kiedyś z tego zrezygnowała, a Ty właśnie to zrobiłaś. Odpuściłaś, uległaś swojej żałobie i bólowi.

– Gra ksiądz nieczysto.- mruknęła.- Niech ksiądz nie naciska. Nie widzę w tym sensu i żadne słowa tego nie zmienią.

– Nie będę cię zmuszał. Musisz sama tego chcieć, ale to nie zmienia faktu, że twoja siostra zapewne by się ucieszyła. Czas żałoby minął Dziecino, trzeba zrobił krok do przodu. Za dwa tygodnie jest 150 rocznica wybudowania naszego kościoła. Chciałbym żebyś śpiewała.

Do domu wróciła w paskudnym humorze. Wspomnienia zalewały jej głowę. Wiedziała, że ksiądz miał rację, nie chciała się jednak do tego przyznać. Bała się. Bała się, że jeżeli do tego wróci, radość przyćmi poczucie winy za śmierć siostry. A ona przecież nie zasługiwała na szczęście, nie po tym co zrobiła.

– Dobrze, że jesteś.- głos mamy wyrwał ją z odrętwienia.- Idź proszę po Jimmiego, obiecałam że zawołam go na kolację.

Nie miała ochoty w tym momencie widzieć tego durnia. Nie odmówiła jednak matce. Była przecież posłuszną córką. Musiała być. Weszła więc na piętro i z całych sił hamując epitety skierowane pod jego adresem, zapukała do drzwi jego pokoju.

Jimmy z początku nie wiedział, co dokładnie się dzieje. Ze snu wyrwało go pukanie, ale nie był pewny czy to przypadkiem jeszcze mu się nie śniło. Nie otwierał więc oczu, czekając aż sen znów przyjdzie. Nie było mu jednak dane. Pukanie do drzwi powtórzyło się z silniejszą intensywnością. Wstał z łóżka prawie przewracając się o leżące pod jego nogami spodnie. Zaklął pod nosem kopiąc je nogą w niezidentyfikowanym kierunku. Podrapał się po pośladku, zmierzwił włosy i z niemrawą miną otworzył wreszcie drzwi. Jakie było jego zdziwienie gdy zastał za nimi poirytowanego rudzielca.

– No co tam młoda?- oparł się o framugę i skrzyżował ręce na piersi. Z rozbawieniem patrzył jak przesuwa po jego nagim ciele swój zdziwiony wzrok. Jej policzki automatycznie się zaróżowiły.- Przyszłaś w konkretnym celu, czy tylko tak popodziwiać?

– Żeby jeszcze było co.- fuknęła.- Mama kazała zawołać cię na kolację.

– To już ta godzina?- zapytał chowając się w głębi pokoju, szukając cholernych spodni, które przecież przed chwilą tu były.

– Boże jaki syf…- Ena rozejrzała się po pokoju, w którym walały się ciuchy i pogniecione kartki.- Matka Cię porządku nie nauczyła?

– No patrz, przed śmiercią zapomniała przyswoić mi takie rzeczy.- sarknął naciągając na nogi spodnie. Nie odwrócił się jednak do niej. Stał ze spuszczoną głową, opierając ręce na biodrach. Uwaga dziewczyny go ubodła. Pomimo tego, że miała rację. Nie dbał o porządek. Nigdy. Nawet gdy jego mama żyła i goniła go po pokoju żeby wreszcie go posprzątał.

– Przepraszam.- cichy głos dziewczyny i jej zimna dłoń na jego rozgrzanych plecach, sprawiły że po ciele przebiegł go dreszcz.- Nie wiedziałam, że twoja mama nie żyje.

– No to teraz już wiesz.- odsunął się, nałożył na siebie koszulkę i wyszedł z pokoju. Musiał wyjść. Nie chciał żeby widziała ból w jego oczach. Nie chciał jej współczucia.

Zszedł na dół i usiadł na swoim miejscu. Za oknem zrobiło się ponuro, nadchodziła burza. Przetarł twarz, próbując zetrzeć resztki snu. Przeróżne emocje targały jego umysłem. Miał dość. Niby nic się nie stało, przecież nie wiedziała. Jednak tego dnia czuł się emocjonalnym wrakiem. Jak rozstrojona gitara wydawał z siebie niepożądane dźwięki. Teraz sama wzmianka o jego matce wytrąciła go z równowagi, a nie powinna. Przecież minęło już tyle lat…

Kolację zjadł w ciszy. Widział zmartwiony wzrok Barbary, który mu posłała podając posiłek. Gdy zapytała, czy coś się stało, wykręcił się bólem głowy. Nie będzie się jej przecież tłumaczyć. Poradzi sobie sam. Jak zwykle. Zawsze sobie radził. Czasem lepiej, czasem gorzej, ale radził. Dlaczego tym razem miałoby być inaczej? Nie potrzebował pocieszenia czy głupiego poklepania po ramieniu. Jest mężczyzną. Da sobie radę. Dlaczego więc nie wierzył w te zapewnienia? Dlaczego czuł cholerną pustkę i samotność?

Wrócił do pokoju najszybciej jak to było możliwe. Tym razem nie zawracał sobie głowy zdejmowaniem ciuchów. Zwinął się na łóżku, po uszy nakrył kołdrą i zamknął oczy. Chciał zasnąć, chciał nie myśleć, chciał mieć święty spokój. Gdy już prawie był w objęciach Morfeusza usłyszał nerwowe stukanie do drzwi. Jęknął w poduszkę i zwlókł się z łóżka.

– Jeśli to znowu ty rudzielcu, nie ręczę za siebie.- mruknął pod nosem otwierając drzwi. Nie była to jednak Ena. Przed nim stała zdenerwowana Barbara.

– Przepraszam że cię niepokoję.- cała się trzęsła.- Nie mogę znaleźć Eny.

– Jak to nie możesz? Sprawdziłaś wszędzie? Może się schowała.

– Przeszukałam cały dom. Za oknem rozszalała się burza, a jej nie ma. Martwię się.- jęknęła załamanym głosem.

– Spokojnie.- dotknął uspokajająco jej ramienia.- Znajdziemy ją, nie denerwuj się.

Po ponownym przeszukaniu całego domu Ena dalej się nie znalazła. Wewnętrzny głosik w głowie Jimma podpowiadał mu, że zniknięcie dziewczyny mogło być spowodowane ostatnią ich rozmową. Ale nic jej przecież takiego nie powiedział, nie krzyczał, po prostu wyszedł. Może nie powinien? Skąd miał wiedzieć, co siedzi w jej rozczochranej, rudej głowie? Zaczynał się martwić, bo jeśli coś jej się stało, to znowu wina spadnie na niego.

– Barbaro.- ścisnął ramiona zrozpaczonej kobiety. Spojrzała na niego dużymi, wystraszonymi oczami.- Wezmę kurtkę, dasz mi latarkę i pójdę jej poszukać. Może poszła gdzieś i jak się burza rozszalała to się gdzieś schowała. Nie panikuj, pewnie nic jej nie jest.

Nie był pewny tych słów, ale musiał ją, jak i siebie uspokoić. Serce galopem rwało mu się w piersi, gdy przeskakiwał po dwa stopnie, by jak najszybciej znaleźć się w pokoju. Zabrał kurtkę, adidasy i zbiegł znów na dół. Barbara podała mu dużą latarkę, a łzy zalewały jej twarz.

– Znajdź ją, proszę.- skinął jedynie i wyszedł.

Na dworze panował mrok. Deszcz lał się strumieniem, więc nic dziwnego, że po chwili był przemoczony. Silny wiatr niczego nie ułatwiał. Nie miał planu. Nie miał pojęcia gdzie miałby jej szukać. Gdzie poszła? Gdzie się schowała? To jak szukanie igły w stogu siana. Nie mógł się jednak poddać. Musiał ją znaleźć.

Może klify…?

No tak, sam by tam poszedł. Może to było również jej ulubione miejsce do wyciszenia nerwów? Ruszył tempem na które mu pozwalał porywisty wiatr. Latarka nie oświetlała za wiele, deszcz zalewał mu oczy. W butach miał pełno wody, kurtka też już przesiąkła. Zimne dreszcze przebiegały mu po ciele. A jeśli jej nie znajdzie? Jeśli coś jej się stało? I to przez niego? Przez to, że nie potrafił hamować swoich uczuć..

– Ena!- jego krzyk niósł się wraz z wiatrem.- Ena!

Mijały sekundy…

Minuty…

Nigdzie jej nie było. Może w ogóle tutaj nie dotarła? Tracił nadzieję. Co jeśli jej nie znajdzie? A co jeśli on moknął na darmo? Może ona już grzała się w domu? Bezpieczna, sucha i drwiła z niego? Może właśnie teraz podśmiewała się z niego i z jego głupoty? Może chciała mu utrzeć nosa? Ruda, przebiegła lisica. A on głupi dureń martwił się na darmo. Zacisnął zmarzniętą dłoń na latarce. Ostatni raz oświetlił przestrzeń przed sobą. Nic nie przykuło jego uwagi. Było za ciemno.

Jak na zawołanie rozbłysła błyskawica, rozdzierając czarne niebo i oświetlając na krótki moment mrok przed nim. Dostrzegł ją w ostatnim momencie. Leżała nieruchomo na ziemi. Nie czekając podbiegł do niej. Upadł na kolana obok jej bezwładnego ciała.

– Cholera! Ena.- potrząsnął nią lekko. Nic to jednak nie dało. Jedną ręką badał jej ciało, drugą oświetlał przestrzeń. Nic go niepokoiło. Odgarnął jej rude loki z twarzy i się przeraził. Ze skroni spływała strużka, gęstej krwi.- Coś ty narobiła..

Wziął jej bezwładne ciało na ręce. Szedł po omacku, bo nie miał jak podświetlać sobie drogi. Co parę kroków prawie potykał się o wystające konary. Błyskawice częściej rozbłyskały nad ich głowami. Grzmoty dudniły w jego uszach. Nie miał już sił. Był przemoczony, przemarznięty i przerażony. Musiał jednak dostać się do hotelu. Musiał ją uratować. Nawet za cenę swoich połamanych nóg, czy zapalenia płuc, którego na bank się nabawi.

Sam nie wiedział kiedy zaczął śpiewać. Słowa same płynęły z jego ust. Melodia sama wydobywała się z jego wnętrza.

Dawała mu siłę..

Ogrzewała go..

Pomimo ochrypłego głosu nie przestawał. Stawiał kolejne kroki, śpiewał kolejne słowa. Ręce odmawiały mu posłuszeństwa, ale nie zatrzymywał się. Poprawił jej ciało i brnął dalej. Nie było już daleko. W oddali widział migoczące światła hotelu. Był prawie na miejscu. Jeszcze tylko chwila, jeszcze parę metrów. Uratuje ją. Pomimo, że jest rudowłosą złośnicą i działa mu na nerwy. Nie da jej zginąć. Będzie jej pieprzonym aniołem stróżem.

*

Jimmy z przygnębieniem, a jednocześnie ze współczuciem wpatrywał się w przygarbione, lekko trzęsące się plecy Barbary. Było mu jej żal. Śmierć córki, rozstanie z mężem, a teraz jeszcze to. Ile jeszcze cierpienia spadnie na barki tej kruchej kobiety? Dlaczego los aż tak ją doświadczał?

– Barbaro..- szepnął, stawiając parujący kubek z herbatą przed kobietą.

– Oh.. Przepraszam, myślałam że jestem sama.- szybko zaczęła ocierać spływające łzy.

– Nie masz przecież za co przepraszać.- usiadł obok niej.- Możesz płakać ile chcesz. Nic przecież dziwnego.

– Zazwyczaj nie płaczę, ale dzisiaj mnie to wszystko przerosło.

– Każdego by przerosło. Ty i tak nieźle się trzymasz. Po tym wszystkim co Cię spotkało? Ja.. ja bym chyba strzelił sobie w łeb.- próbował zażartować.

– Oh nawet nie wiesz ile razy przychodziło mi to już do głowy.- spuściła wzrok na swoje roztrzęsione ręce.- Tylko, że jestem tchórzem. Nie potrafiłabym tego zrobić. Poza tym była Ena, a teraz…

– Nawet tak nie mów.- położył dłoń na jej splecionych dłoniach. Były przeraźliwie zimne.- Trzeba walczyć. Nie poddawaj się. Nawet sobie nie wyobrażam co przeżywasz, ale musisz być silna.

– Barbaro.- do jadalni wszedł szerokiej budowy mężczyzna. Włosy spięte miał w kucyk, a twarz zasłonięta była miedzianą, gęstą brodą. Gdyby zamienił kraciastą koszulę i jeansy, na lnianą koszulę i szerokie spodnie z powodzeniem mógłby zagrać wikinga.

– Co z nią? Co z Eną?- Barbara zerwała się na równe nogi. Jimmy stanął obok niej, bo ledwo się na nich trzymała.

– Ma lekkie wstrząśnienie mózgu. Musiałem zaszyć jej łuk brwiowy, bo nieźle sobie go przecięła, ale tak poza tym nie widzę niczego niepokojącego. Powinna odpoczywać. Jeśli pojawiłyby się silniejsze bóle głowy czy wymioty prosiłbym żebyście przyjechały do szpitala.

– Derek, nawet nie wiesz jaką czuję ulgę.

– Zapewne.- uśmiechnął się pocieszająco.- Będę się zbierał. Gdyby coś się działo proszę daj mi znać.

– Oczywiście.- przytaknęła.- Odprowadzę cię.

Stał chwilę wpatrując się w ciemne okna, w których jedynie co widział to swoje zmęczone oblicze. Był zmęczony, na sobie miał ciągle przemoczone ciuchy i czuł jakby głowa miała mu rozpaść się na drobne kawałeczki. Powinien pójść przynajmniej zrzucić z siebie te mokre ciuchy. Był już jedną nogą na schodku, gdy zmienił zdanie.

Najciszej jak potrafił wszedł do pokoju rudowłosej. Pomimo tego że był tu godzinę temu, dopiero teraz miał okazję rozejrzeć się po pomieszczeniu. Było niewiele większe od jego pokoju. Po lewej stronie zaraz przy drzwiach stała duża, dębowa szafa. Po tej samej stronie ale na środku stało biurko, a tuż za nim stare, wysłużone pianino. Na przeciwległej ścianie mieściło się okno z wysuniętym parapetem, na którym leżały poduszki. Jego oczy spoczęły na metalowym, białym łóżku z ozdobnymi ramami. I na dziewczynie, która na nim leżała. Poświata z małej lampki przy łóżku padała na jej bladą, piegowatą twarz. Oczy miała zamknięte, a rude loki jak wachlarz porozrzucane były na jasnej poduszce. Oddychała przez lekko rozchylone wargi. Usiadł na skraju łóżka i spoglądał na nią z troską.

Co by było gdyby jej nie znalazł? Gdyby zaniechał poszukiwań? Zwątpił w nią. Myślał, że sobie z niego zakpiła. A ona rzeczywiście przejęła się swoimi słowami na temat jego matki. Przynajmniej tak mu się wydawało. Bo dlaczego wyszłaby z domu? Dlaczego naraziłaby się na niebezpieczeństwo? To było jedyne sensowne wytłumaczenie. Chyba, że stało się coś jeszcze. Tego jednak nie dowie się dopóki dziewczyna się nie obudzi.

– Nie patrz tak na mnie. Jeszcze nie umarłam.- cichy, lekko ochrypły głos wydobył się z jej gardła. Jimmy znieruchomiał, jakby miał nadzieję,że to uchroni go przed zauważeniem. Za późno. Jej ledwo otwarte bursztynowe oczy wpatrywały się w niego.

– Całe szczęście. Twoja mama by mnie zamordowała.

– Dwa trupy jednego wieczoru, tego było by za dużo.- zaśmiali się cicho.

– Jak się masz?- spojrzał jej prosto w oczy, co spowodowało że odwróciła wzrok.- Coś cię boli?

– Głowa trochę, ale doktorek powiedział, że to normalne.

– Co ci strzeliło do głowy wychodzić w taką pogodę?- rzucił z nutką pretensji.

– Myślałam, że zdążę przed burzą.- westchnęła.- Już wracałam, gdy nagle zagrzmiało i ze strachu potknęłam się o wystający konar. Potem mnie z lekka zamroczyło.

– Straciłaś przytomność. Myślałem do cholery, że nie żyjesz.

– No widzisz, jednak się twoje marzenie nie spełniło.- sarknęła.

– Słucham?- zamrugał parę razy. Chyba się przesłyszał.- Co ty za bzdury pleciesz? Chyba za bardzo się w głowę uderzyłaś.- wstał z łóżka. Nie miał zamiaru słuchać takich bredni. Już łapał za klamkę gdy usłyszał jej cichy, niepewny głos.

– James.

– Jimmy.- poprawił ją odruchowo.

– James ładniej brzmi.- jej łagodny, wibrujący głos wywołał dreszcz na jego ciele. Zaskoczony odwrócił się do niej przodem. Spojrzał prosto w jej oczy i poczuł jak coś połechtało go w dole brzucha. Stał jak zahipnotyzowany, nie potrafił odwrócić wzroku. Znów poczuł chęć by ją pocałować. Dziewczyna niestety odwróciła wzrok.

– Pójdę już.- westchnął.

– Dziękuję, że mnie uratowałeś.

– Nie ma za co, ale nie polecam się na przyszłość.- uśmiechnął się lekko i wyszedł.

*

Kręciła się na łóżku. Niby była zmęczona, ale nie potrafiła zasnąć. Gdy zamykała oczy widziała jego zatroskaną twarz, a w uszach dźwięczał jego ochrypły głos. Nie potrafiła wyrzucić go z głowy chociaż bardzo chciała. To jak się przy nim czuła, to jakie wywoływał w niej uczucia, bardzo ją irytowało. Nie chciała się tak czuć, nie chciała o nim myśleć. Dlaczego tak bardzo wdzierał się w jej umysł? I ta piosenka, którą śpiewał. Śpiewał ją tak, jakby była jego ostatnią deską ratunku. Jego zbolały głos rozrywał jej ciało na strzępki. Dlaczego tak się czuła? Dlaczego ten obcy jej mężczyzna tak na nią działał? Czuła się dziwnie.

– James.- mruknęła cicho. Samo wymawianie jego imienia doprowadzało jej ciało do drżenia. Dlaczego nie lubił, gdy tak do niego mówiono? Czy to również miało związek z jego zmarłą mamą? I dlaczego w księdze gości był wpisany jako Victor? Dlaczego grał takiego gbura, którym przecież nie był? Czego się bał? Dlaczego ukrywał swoją prawdziwą, wrażliwą twarz? Bolała ją głowa od tych wszystkich pytań i braku jakichkolwiek odpowiedzi.

– Śpisz?- głowa Barbary wcisnęła się pomiędzy drzwi, a futrynę.

– Nie mamuś. Nie umiem spać, bo głowa mnie boli.

– Przyniosę ci tabletkę.

Chwilę później Barbara wkroczyła do pokoju z pudełkiem tabletek i szklanką soku. Usiadła na łóżku, podała córce i wpatrywała się w nią z troską i strachem. Oczy miała wilgotne i zaczerwienione od łez.

– Mamuś, już jest wszystko w porządku.- Ena odgarnęła kołdrę i zaprosiła mamę obok siebie. Barbara od razu przystała na nieme zaproszenie. Przygarnęła córkę do siebie i okryła szczelnie.

– Bardzo się martwiłam o ciebie, córciu. Dalej nie rozumiem co strzeliło ci do głowy żeby wychodzić w taką pogodę. Nie wiem co bym zrobiła gdyby Jimmy cię nie znalazł.
– Już mu za to podziękowałam.- mruknęła zawstydzona.- Nie chciałam cię wystraszyć. Wyszłam, bo musiałam pomyśleć.

– Zawsze mi mówisz, że wychodzisz, a teraz nic nie powiedziałaś. Co by było gdybym nie zaczęła cię szukać? Gdybym nie zauważyła, że cię nie ma? Nie chcę nawet sobie tego wyobrażać.

– Wiem mamo, przepraszam.- Barbara przygarnęła córkę i mocno do siebie przytuliła.- Już tak nie zrobię, obiecuję.

– Ohh Ena. Możesz wychodzić, przecież jesteś dorosła. Po prostu martwię się, a dzisiaj o mało nie wyszłam z siebie. Myślałam, że ciebie również straciłam.

– Nie straciłaś mamuś i nie stracisz.- Ena mocniej wtuliła się w matkę.
Nie chciała przysparzać jej tyle bólu i stresu. Wychodzenie w taką pogodę było głupotą i dobrze zdawała sobie z tego sprawę. Sama nie wiedziała dlaczego wyszła. Nogi same ją wyprowadziły z domu. Na klifach najlepiej jej się myślało. Gdy pierwsza błyskawica rozbłysła na niebie od razu chciała wrócić do domu. Nie zauważyła jednak tego przeklętego konara. Potem dokładnie nie wiedziała co się działo. Ile tam leżała, kiedy Jimmy ją znalazł? W przebłyskach pamiętała jedynie, że śpiewał. Dlaczego? Po co to robił? Nie wiedziała i zapewne nigdy się nie dowie. Przymknęła powieki i po chwili dała się porwać w krainę Morfeusza, w której słyszała jego ochrypły śpiew.

Dodaj komentarz