1. Welcome to Dublin.

Rok 2001

Niemcy Gymnich

– Dosyć!- wrzask rozniósł się po kuchni.- Mam już dosyć! Idźcie Wy wszyscy w cholerę!

– Jimmy, nie zachowuj się jak rozkapryszony dzieciak!- Patricia traciła już swoją cierpliwość.- Usiądź, uspokój się i mnie nie denerwuj!

– Ah tak?- posłał jej rozwścieczone spojrzenie.- Czyli znowu winę zrzucicie na mnie?! Ale to, że wielmożny Paddy myli tekst, buja w obłokach i przez niego my się mylimy to już tego nie widzicie?!

– Hej zejdź ze mnie!- oskarżany chłopak wycelował w niego palcem. Jimmy skwitował to jedynie kpiarskim prychnięciem.

– Jeszcze na Ciebie nie wszedłem. I nie chciej żebym to zrobił. A teraz szanowne rodzeństwo wybaczy, ale się zmywam. Bawcie się w tym razem, ja pasuje.- podniósł ręce w geście poddania i wyszedł z pomieszczenia. 

Już łapał za klamkę, gdy usłyszał donośny głos siostry.

– Jamesie Victorze Kelly!- przewrócił oczami i mocniej zacisnął dłoń na klamce.- Jeżeli teraz wyjdziesz..

– To co?!- warknął odwracając się do niej.- To co zrobisz siostro? Wyrzucisz mnie? Powiesz, że nie mam prawa tu przychodzić?- stał przed nią jak rozjuszony byk. Dłonie niebezpiecznie zaciskały się, a nozdrza rozszerzały nabierając głośno powietrza.- No co zrobisz? Ja już mam tego po dziurki w nosie, rozumiesz?

– Jimmy.- powiedziała już łagodniej. Podeszła do niego, ale zatrzymała się na bezpieczną odległość. Co jak co, ale wściekły Jimmy był zdolny do wszystkiego. Mężczyzna spojrzał na siostrę i wziął głęboki oddech. Widział zmęczenie w jej oczach i troskę. Odwrócił wzrok. Nagle zrobiło mu się głupio. Znowu. Znowu poczuł wyrzuty sumienia, chociaż to nie on powinien je czuć.

– Patricia.- spojrzał jej prosto w oczy.- Chociaż raz mogła byś być po mojej stronie.

– Zawsze jestem po twojej stronie.- dotknęła jego nieogolonego policzka.- Po prostu Twój charakter..- zamilkła. Zdjął jej dłoń.

– Dlatego ułatwię Wam wszystko.- powiedział przez zaciśnięte zęby.- Odchodzę.

– Który to już raz Jimmy?- usłyszeli głos Johna.- Ile można odchodzić? Po paru tygodniach znowu wrócisz z podkulonym ogonem. Znowu wspaniałomyślnie zostanie Ci odpuszczone i po jakimś czasie znowu Ci coś odwali i odejdziesz. To się robi nudne, nie uważasz?

– Dlatego teraz odejdę na dobre.- otworzył drzwi.- Tylko za mną nie dzwońcie.- zatrzasnął za sobą drzwi.

– On wróci.- dłoń starszego brata spoczęła na spiętym ramieniu siostry.- Jak zwykle.

– A jak nie?- blondynka odwróciła się do niego i spojrzała smutnymi oczami w jego.- Jeżeli uweźmie się i pokaże Nam, że teraz mówi prawdę?

– Mówisz jakbyś nie znała Jimma.- przytulił ją do siebie.- Jak było ostatnim razem? Nie było go 3 tygodnie, ale i tak wrócił.

– Tym razem może być inaczej.- szepnęła, ale John udał, że tego nie słyszy. 

Po dzisiejszej kłótni sam miał ochotę rzucić wszystkim w cholerę. Nie dziwił się wybuchowemu zachowaniu Jimma. Nie sądził jednak, że ten znowu będzie chciał odejść. Który to już raz? Ile to już razy obrażał się, wygrażał i odchodził? Miał cichą nadzieję, że brat ponownie się opamięta i wróci.

– Chodźmy do kuchni. Trzeba ogarnąć resztę tej hołoty.- pocałował siostrę w czubek głowy i pokierował w stronę pomieszczenia, z którego dochodziły odgłosy ostrej dyskusji.

Irlandia

3 dni później

„Witamy w Dublinie” Jimmy uśmiechnął się na widok napisu witającego przybyłych gości lotniska. Nie przypuszczał, że los znowu go tu przywiedzie. Kochał ten kraj. Chociaż urodził się w Hiszpanii i pomimo tego, że teraz mieszkał w Niemczech, to właśnie ten kraj traktował jak dom. To tutaj czuł się jak u siebie. Jak przysłowiowa ryba w wodzie. To w tym kraju czuł się najswobodniej, a przecież mieszkali tutaj zaledwie 2 lata. Od wyprowadzki minęło dopiero 3, a czuł jakby to była wieczność. Szkoda, że sprzedali zamek w East Grove koło Cork, miałby teraz przynajmniej gdzie mieszkać. Chociaż z drugiej strony Patricia od razu wiedziałaby gdzie go szukać. A tak, mógł pojechać gdzie chciał. No właśnie, tylko gdzie chciał jechać? Nie za bardzo wiedział co teraz ze sobą począć. 

Po odebraniu bagażu swoje kroki skierował do wyjścia. Podszedł do pierwszej taksówki, która wpadła mu w oko. Kierowca od razu się nim zajął. Schował małą walizkę oraz futerał z gitarą do bagażnika i wsiadł za kierownicę.

– Gdzie Pana zawieść?- zapytał zerkając na Jimma we wstecznym lusterku.

– Gdzie Pan proponuje?

– Polecam Howth. Jest to zarówno półwysep jak i nazwa rybackiej wioski.

– Więc tam jedźmy.- uciął szybko, nie miał ochoty wysłuchiwać miejscowych historyjek. Kierowca kiwnął głową i po chwili włączył się do ruchu.

Spojrzał na mknący widok za szybą. Jego myśli znów wróciły do miejsca, w którym mieszkał 3 lata temu. Był tam szczęśliwy, no może wykluczając moment, w którym jego narzeczona Muriel oznajmiła mu, że zdradziła go z synem karczmarza. Na samo wspomnienie po plecach przemknął mu zimny dreszcz. Furia, w którą wpadł po usłyszeniu tej nowiny była nie do opanowania. Sam się sobie dziwił, że nie zabił wtedy tego chłystka. Gdy do niego dopadł, pięści same odnajdywały drogę do jego bladej ze strachu twarzy. A on nie przejmował się niczym. Walił na oślep i gdyby nie John z Joeyem stłukł by go na kwaśne jabłko. Jak bardzo czuł się wtedy skrzywdzony, wiedział tylko on. Od tamtego momentu nienawidził rudowłosych dziewcząt. Zawsze przypominały mu jego pierwszą miłość, która tak bardzo go zraniła i upokorzyła. Od tamtego momentu zaprzyjaźnił się z butelką whiskey, która była później tematem przewodnim każdej kłótni z rodzeństwem. Może nie był to najlepszy wybór, jeżeli chodzi o przyjaźnie, ale gdy wypił nic nie czuł. Nie zalewał go żal, nie czuł narastającego gniewu. Jedynie co odczuwał to obojętność. Było to o wiele lepsze, niż roztrząsanie swoich uczuć na nowo. Chociaż dużo osób uważało go za gburowatego typka, on przecież miał uczucia. Skrywane głęboko w środku, ale jednak. Wybudował wokół siebie gruby mur i zamknął za nim swoje uczucia bardzo szczelnie. Tak było łatwiej, tak było bezpieczniej. 

Kilkadziesiąt minut później minęli tabliczkę, z informacją, że wjeżdżają do Howth. Często odwiedzał to miejsce z rodzeństwem. Oni ganiali się po plaży, on siedział na klifach i dumał. Uwielbiał klify. Szczególnie te. Były dla niego oazą. Pomimo tłumów przedzierających się przez udeptane ścieżki. Siadywał zazwyczaj w najmniej uczęszczane miejsce i bębnił palcami po gitarze. 

– Jesteśmy na miejscu.- z zamyślenia wyrwał go głos taksówkarza. Wyszedł z samochodu z lekkim westchnieniem. Czuł się cholernie zmęczony.

– Mógłby mi Pan polecić jakiś hotel?- zapytał, gdy odbierał swój bagaż.- Nic drogiego. Ciepła woda i wygodne łóżko w zupełności wystarczy.

– Jeżeli tak, to polecam pensjonat „Lavene”.- wskazał na nieduży budynek paręnaście metrów dalej.- Skromnie, ale człowiek czuje się tam jak u siebie w domu.

– Dziękuje.- zapłacił swoją należność i zabierając swoje rzeczy ruszył w kierunku pensjonatu. Musiał wziąć prysznic i coś zjeść. Był cholernie głodny. Od wczoraj nie miał nic w żołądku.

„Lavene” okazało się średniej wysokości domem z białego kamienia. Okna oprawione w ciemnozielone, drewniane ramy, z widokiem na część miasteczka oraz klify. Budynek w niczym nie przypominał mu domów, w których mieszkał, ale nie zmieniało to faktu, że bardzo mu się podobał. Gdyby miał wybór chciałby mieszkać właśnie w takim domu. Przed budynkiem za niskim również kamiennym murkiem, rosła soczyście zielona trawa, na której stały dwa czerwone, rozkładane krzesła. Idealne miejsce do wypoczynku. Cisza, śpiew ptaków i szum oceanu. To wszystko, co dawało człowiekowi spokój i wyciszenie, on teraz miał na wyciągnięcie ręki. 

Wziął głęboki wdech i wszedł do środka. Mały dzwoneczek przy drzwiach, ogłosił przyjście gościa. Za ladą małej recepcji nie było nikogo, więc postawił obok bagaże i zadzwonił na dzwonek stojący na ladzie. Rozejrzał się po wnętrzu, które było nie mniej skromne niż na zewnątrz. Na prawo od recepcji był krótki, wąski hol przez który wchodziło się do dużej jadalni. Przed wejściem do pomieszczenia znajdowały się schody na piętro. Na ścianach wisiały obrazy ziół i klifów, ujętych w różnych perspektywach. Podobały mu się. Fotograf idealnie oddał urok tych wszystkich miejsc.

– Dzień dobry.- z wyjścia po lewej stronie od lady recepcji wyszła szczupła brunetka. Zmarszczki na jej zdziwionym czole, oraz w kącikach ust świadczyły o tym, że kobieta jest starsza niż na pierwszy rzut oka wyglądała.

– Witam.- posłał jej uprzejmy uśmiech.- Chciałbym wynająć u Pani pokój.

– Ah tak?- uśmiechnęła się psotnie jakby powiedział coś śmiesznego.- Na jak długo?- spojrzała na niego uważnie, otwierając gruby zeszyt.

– Dokładnie nie wiem.- mruknął zażenowany.- Może na początek na 2 tygodnie.

– Ahh tak.- oderwała od niego wzrok i przestudiowała zapiski w notatniku.- Jest Pan sam, czy z osobą towarzyszącą?

– Sam.- mruknął. 

– Więc ma Pan szczęście. Wczoraj wieczorem zwolnił się Nasz jedyny jednoosobowy pokój. Pana godność?

– Słucham?- patrzył na nią niepewnym wzrokiem.

– Pana imie i nazwisko.- popatrzył na dłoń, w której trzymała długopis, potem przeniósł wzrok na jej twarz. Miał powiedzieć prawdę? Czy użyć zmyślonego nazwiska? Ale właściwie dlaczego? Przecież nie jest aż tak rozpoznawalny.- Niech się Pan nie martwi, nikt się nie dowie, że Pan tutaj jest.

– Skąd Pani…- zająknął się.- Dobrze. Niech Pani napisze Victor Kelly.

– Widzi Pan, nie jest to takie trudne.- uśmiechnęła się.- Niech mi Pan wierzy, że potrafię trzymać język za zębami.- odwzajemnił uśmiech. Coś w tej kobiecie sprawiało, że jej zaufał. Biła od niej skromność i prostota, a on bardzo lubił i cenił takich ludzi.

– A do Pani jak się zwracać?- zagadnął, gdy podawała mu klucze do pokoju.

– Mam na imię Barbara.- uśmiech zamarł mu na twarzy. Od razu przed oczami ujrzał swoją zmarłą matkę, która się do niego troskliwie uśmiechała. Zamrugał parę razy powiekami, bo czuł nadchodzące łzy.- Powiedziałam coś nie tak?

– Nie skądże.- chrząknął próbując przywrócić na usta uśmiech, ale wychodzi mu to z marnym skutkiem.- Moja mama też miała na imię Barbara.- wyjaśnia po chwili.

– Rozumiem.- kobieta wyszła zza lady i skierowała się w stronę schodów na piętro.- Zaprowadzę Pana do pokoju. Śniadania zazwyczaj są o 8, obiady o 13, a kolacje o 18. Jeżeli planuje Pan wyjście na cały dzień, wolałabym żeby mnie Pan wcześniej poinformował. W pokojach nie wolno palić, cisza nocna obowiązuje od 22 do 6 rano. Gdyby miał Pan jakieś pytania, czy zastrzeżenia będę do Pana dyspozycji. Wystarczy zadzwonić dzwoneczkiem przy ladzie.

Zatrzymali się przy jednych z kremowych drzwi. Kobieta przekręciła kluczyk i zdecydowanym pchnięciem otworzyła je.

– Musi Pan uważać, drzwi się czasem zacinają. Jeżeli chodzi o łazienkę, ubikację ma Pan w pokoju.- otworzyła kolejne drzwi, za którymi znajdowało się małe pomieszczenie z wc, umywalką i lustrem.- Natomiast łazienka z wanną i prysznicem mieści się na końcu korytarza po prawej stronie.

– Dziękuje bardzo.

Gdy kobieta opuściła pokój zamykając drzwi, on bezwiednie opadł na łóżko, które znajdowało się w rogu pokoju. Po chwili jednak usiadł i przeleciał wzrokiem po pomieszczeniu. Przykurzone, kremowe ściany proszące się o odświeżenie. Duża szafa na przeciw drzwi do pokoju, stykająca się z końcem łóżka. Przez okno wbijało się słońce, ale w pomieszczeniu i tak panował chłód. Drewniana podłoga lekko skrzypiała, gdy na niej stawał. Musiałby się rozpakować. Nie miał ze sobą wielu rzeczy. Nigdy zbytnio do tego nie przywiązywał uwagi. Parę koszulek, dwie pary spodni, bielizna. Nigdy w tej kwestii nie rozumiał swoich sióstr, których szafy pękały w szwach od nadmiaru ubrań. Zawsze lubiły się stroić i zarobione pieniądze inwestowały w nowe ciuchy. Po co? Nie rozumiał jaki był w tym sens. Dla niego było szkoda pieniędzy na coś takiego. W głowie usłyszał prychnięcie swojego sumienia. Na ciuch Ci szkoda, ale na alkohol nigdy…

Potrząsnął lekko głową odganiając niepotrzebne myśli. Od pięciu miesięcy nie miał przecież nic procentowego w ustach. Obiecał ojcu, że nie będzie pił. Jak na razie udawało mu się wytrwać. Miał jednak chwile słabości. Sięgał po butelkę nie raz. Jednak zawsze widział przed sobą zatroskane oczy matki, które odziedziczyła Patricia. Jako jedyna potrafiła wzbudzić w nim wyrzuty sumienia. Zawsze zastanawiał go ten fenomen. Reszta rodzeństwa mogła truć mu nad głową, prosić, grozić i nie dawało to żadnych rezultatów. Dlatego od pewnego czasu od razu prosili Patricie o pomoc. Dobrze wiedzieli, że jako jedynej nie potrafił się oprzeć. Przez te jej cholerne matczyne oczy.

Burczenie w brzuchu przywołało go do rzeczywistości. Spojrzał na zegarek. Do obiadu zostały dwie godziny. Co miałby teraz robić? Iść na klify? A może do miasteczka? A może by się zdrzemnąć? Czuł się rozstrojony, zaczęły targać nim wyrzuty sumienia. Bo czy dobrze zrobił znowu uciekając? Westchnął smętnie. Jak zwykle gdy pojawiały się problemy on zwijał manatki i uciekał. Cały on. Cały pieprzony James Victor Kelly. Gwiazda nad gwiazdy… Prychnął na samą myśl. Jedynie co umiał to krzyczeć, rzucać wszystkim i obrażać się o byle co. Pępek świata jak kiedyś powiedział John. Automatycznie dotknął futerału gitary, którą dostał od starszego brata. Kolejny fenomen w jego życiu. Jak bardzo nie chciał uczyć się gry na gitarze, tak teraz właśnie z tym instrumentem podróżował. Wyjął gitarę, ułożył się wygodnie na łóżku plecami opierając się o chłodną ścianę i przeciągnął palcami po strunach. Czy musiał przysparzać tak wiele problemów?

Obudził się nagle, jakby ktoś lub coś wyrwało go ze snu. Usiadł na łóżku lekko dysząc i otarł dłonią spoconą twarz. Był zdezorientowany. Rozejrzał się po pokoju i dopiero po chwili dotarło do niego gdzie jest. Rozmasował obolałe ramiona i zerknął na wyświetlacz telefonu. Było parę minut po 13. Nie spał więc długo. Odczytał dwie wiadomości od Patrici, że koniecznie ma dać znać gdzie jest, bo się martwi. Prychnął pod nosem przewracając oczami i schował telefon do kieszeni jeansów. Wszedł do małej łazienki. Spojrzał w swoje odbicie i skrzywił się na swój widok. Był blady, sińce pod oczami miał chyba do połowy twarzy, a włosy sterczały mu w każdą stronę. Przemył twarz zimną wodą, ale to nijak mu pomogło. Ziewając i jednocześnie próbując okiełznać włosy, zszedł do jadalni. 

Na końcu znajdowały się trzy duże stoły z ławami. Natomiast bliżej wejścia po prawej stały mniejsze, okrągłe stoliki, pokryte zielonymi obrusami. Na każdym z nich stał bukiecik lawendy. Po lewej stronie mieścił się bar, z długą praktycznie od ściany do ściany ladą. Usiadł przy najbliższym stole. Prócz niego w jadalni były jeszcze dwie rodziny. Z lekkim uśmiechem i rozczuleniem obserwował małą dziewczynkę ubraną w jasno żółtą sukienkę, z dwoma warkoczami na głowie. Dziewczynka próbowała złapać małego kotka, który spłoszony uciekał przed jej rączkami. Ona jednak nie wzruszona goniła go i zaśmiewała się przy tym radośnie. Gdy kociak stwierdził, że ma już dość i czmychnął za murek, ona wyprostowała się lekko przekrzywiając główkę w jedną stronę. Marszczyła swoje ledwo widoczne brwi, a potem jakby nigdy nic wzruszyła ramionami i odwróciła się w jego stronę. Błękit jej oczu i ich wielkość go zaskoczyły. Dziewczynka chwilę mu się przyglądała po czym pomachała mu i tyle ją widział. Zazdrościł jej tej lekkości, tej dziecięcej naiwności i braku życiowych problemów.

– Witam ponownie.- głos Barbary wyrwał go z zadumy.

– Witam.- uśmiechnął się.

– Dzisiaj serwujemy gulasz z baraniną albo mogę polecić coś z ryb.

– Gulasz brzmi fantastycznie.- na samą myśl nabrał śliny w usta, a brzuch zatańczył taniec radości.

– W takim razie za chwileczkę podam.- odeszła, a on przez chwilę jej się przyglądał. Ubrana teraz w fartuszek z notatnikiem w ręku i upiętymi włosami wyglądała młodo i rześko. Nie mógł tego stwierdzić o sobie. Czuł się jakby co najmniej miał 80 lat.

Parę minut później dostał sporej wielkości miskę i koszyczek z pieczywem, do tego kufel Guinnessa. Patrzył na niego niepewnie, ale w końcu dał sobie spokój. Nie będzie obcej kobiecie tłumaczył, że nie bardzo może pić. Przecież jedno piwo nie może wyrządzić większej szkody. Gdy zjadł pierwszą łyżkę potrawy aż mruknął z uznaniem. Nie jadł w życiu czegoś tak pysznego. Nie umniejszając zdolnościom kulinarnym mamy czy sióstr. To jednak było mistrzostwo świata. Chyba, że było to spowodowane głodem, który męczył go od rana. Z zapałem wsuwał w siebie kolejne łyżki. Gdyby ktoś go obserwował miałby z niego niezły ubaw.

– Może chce Pan dokładkę?- jak spod ziemi wyrosła obok niego Barbara. Tak się jej wystraszył, że zakrztusił się ostatnim kęsem.- Bardzo pana przepraszam. Wszystko w porządku?- klepała go z przejęciem po plecach.

-Tak, tak już w porządku.-odchrząknął.- Żyję, ledwo bo ledwo ale jednak. Było pyszne, ale więcej w siebie nie wcisnę.

– To może dolewka piwa?- zerknął na swój pusty kufel, który opróżnił nawet nie wiedział kiedy.

– Może później. Chciałem jeszcze iść do miasta i na klify.- uśmiechnął się uprzejmie.- Miałbym jednak do Pani jedną prośbę.

– Tak?- spojrzała na niego z uwagą.

– Niech mi pani mówi po imieniu, bardzo panią o to proszę.- spojrzał jej w oczy, z których czaiła się niepewność.

– W takim razie Barbara.- z zaskoczeniem ujął jej dłoń wstając.

– Victor, dla przyjaciół Jimmy.- posłał jej szeroki uśmiech.

Do miasta był kawałek drogi ze względu na to że pensjonat znajdował się na obrzeżu. Po 20 minutach szybkiego marszu znalazł się na głównej drodze prowadzącej do centrum. Z daleka już widział wieże kościoła i ratusza. Był praktycznie środek tygodnia, więc nie dziwił go brak turystów na ulicach. Zazwyczaj zjeżdżali się dopiero w piątek. W weekendy klify przeżywały prawdziwe oblężenie wycieczek. Dlatego lubili tu przyjeżdżać w tygodniu, gdy ilość ludzi nie była aż taka straszna. Było to związane również z faktem, że ludzie ich rozpoznawali. Słynna rodzina Kellych. Prychnął. Śpiewająca gromadka długowłosych dzieci. Gdy żyła jeszcze ich mama jakoś to wyglądało. Wszystko miało sens, każdy miał z tego jakąś radość. A teraz? Gdy do władzy doszedł ojciec wszystko się zmieniło. Cała radość ze śpiewania odeszła w niepamięć. Liczyła się sława, pieniądze. Cała rodzina zaczęła siebie nienawidzić. Miał tego serdecznie dosyć. Chciał odejść. Rozważał to już od kilku tygodni. Nie widział już w tym wszystkim sensu. Czuł się przytłoczony, nieszczęśliwy, jakby robił to na przekór sobie. Ogólnie mało rzeczy go ostatnio cieszyło. Był wypalony. Czemu nie mogło być jak kiedyś? Niewidzialny ciężar gniótł jego barki wbijając go w ziemię. Nie miał już sił stawiać kolejnego kroku. Chciał się zatrzymać, odpocząć, ale nie mógł. Ojcowski upór pchał go ciągle i ciągle do przodu. Zmuszał do kolejnych koncertów i tras. Przez to stracił zaangażowanie w to co robił. Jego ogień, który płonął kiedyś żywym ogniem radości i miłości do śpiewania, teraz gasł przydeptywany pychą ojca. Jak miał czerpać z tego radość? Jak inni potrafili to robić?

– Czego znowu.- warknął pod nosem wyciągając telefon z kieszeni. Dzwoniła Patricia. Znowu. Kolejny raz. Który? Nie chciał nawet sprawdzać. Ścisnął telefon bardziej. Za cholerę nie chciał z nią teraz rozmawiać. Znowu wysłuchiwać tego jej troskliwego tonu. Chciał się odciąć. Nie myśleć. Nie pamiętać. Nie wracać do nich. Chciał świętego spokoju. Wyłączył telefon. Chciał go nawet wyrzucić do pobliskiego kosza, ale powstrzymał się przed tym. Ostatecznie schował go do kieszeni spodni.

Krążył po mieście dobre parę godzin. Odwiedził port, zagościł nawet w miasteczkowym kościele, ale nie zabawił tam długo. Kręcił się po ulicach i uliczkach. Co chwilę mijał bary, które nęciły go coraz bardziej. Im dłużej tak chodził, tym bardziej czuł poirytowanie. Wspomnienia zalewały mu głowę. Nie wiedzieć czemu zaczął na nowo roztrząsać związek z Muriel. A może to przez to, że mijał rude kobiety, które przyglądały mu się z zainteresowaniem? Niektóre były naprawdę piękne. On jednak czuł obrzydzenie. Od rozstania z Muriel nie był w żadnym związku. Przespał się z paroma kobietami, zazwyczaj po pijaku, jednak nad ranem uciekał. Nie chciał niczego poważnego. Przelotne romanse bardziej go satysfakcjonowały. Wyładowywał swoje napięcie i tyle go widziały. Na pewno go przeklinały, gdy orientowały się, że zostały potraktowane jednorazowo. On o to niedbał. Stał się samolubnym draniem i jeżeli miał być szczery sam ze sobą, bardzo mu to odpowiadało. Nogi same zaprowadziły go do baru o nazwie „Czarna Perła”. Było w nim duszno, śmierdziało dymem i alkoholem. Usiadł przy masywnej ladzie baru. Kiwnął na barmana, który po chwili do niego podszedł.

– Piwo, poproszę.

– Tutaj nie sprzedajemy piwa.- pokazał tabliczkę z przekreślonym kuflem. Jimmy zmarszczył brwi. Pierwszy raz spotkał się z czymś takim. Już chciał wstać, ale jednak się rozmyślił. Miał dość ostatnich dni, chciał się rozluźnić.

– To najlepszą whisky jaką Pan ma.

– Ma się rozumieć.

Przez mrok ogarniający wszystko nie bardzo wiedział gdzie dokładnie się znajdował. Nawet nie wiedział jak się tutaj znalazł. Odgłos odbijających się fal utwierdził go w przekonaniu, że znajduje się na klifach. Był otumaniony alkoholem. Bursztynowy płyn krążył w jego żyłach. Czuł się lekko, nic go nie obchodziło. Zero problemów, zero natarczywych myśli. Tylko on, błogi spokój i klify. Zaciągnął się nocnym, morskim powietrzem. Wiatr rozwiewał mu włosy. Od czasu do czasu światło latarni muskało  krawędź klifu.

Był tak blisko…

Wystarczyło zrobić krok, potem drugi i ta niebezpieczna czerń pochłonęłaby jego nędzne ciało. Nie byłoby już zmartwień, ciągłych awantur, tej pustki w nim. Stałby się jednością z tym pięknem, które teraz nikło w mroku nocy. Zacisnął mocniej palce na szyjce butelki i przytknął ją sobie do ust. Ile był w stanie jeszcze wytrzymać? Ile razy się podnosić z upadku? Kto by rozpaczał gdyby teraz zrobił jeden pewny krok do przodu? Rozciągnął ramiona jakby chciał objąć cały widok przed sobą. Zamknął oczy.

Jeden krok…

Ułamek sekundy…

Jeden ruch nogą, niewielki wysiłek, który uciszyłby burzę w jego umyśle i sercu…

Zamarł…

Nie był pewny czy to pijacki umysł płata mu figla, ale słyszał śpiew. Chociaż bardziej była to melodia. Cicha, spokojna, nucąca przez kobietę melodia. A może anioła? Może anioł nucił mu pożegnalną pieśń? Czy nie było tak, że samobójcy słyszą melodię? Ale to chyba chodziło o wisielców? Cholera. Teraz słyszał ją wyraźniej, jakby nabrała siły. Wabiła go, otulała spokojem. Chciał w niej zatonąć, chciał żeby wypełniła go do reszty. Otworzył oczy i serce podeszło mu do gardła. Był tak blisko krawędzi, że gdyby teraz się nachylił, spadłby w morskie fale odbijające się o klify. Z jednej strony chciał tego, to dałoby mu ukojenie, ale z drugiej strony ta melodia. Kto ją nucił? Dlaczego? Czy miała go wybawić od tego, co zamierzał zrobić? Czy Bóg zlitował się nad Nim i przysłał mu anioła?

Dodaj komentarz